Bitwa Warszawska 1920, reż. Monika Strzępka

19:02

Wydarzenia historyczne posłużyły Monice Strzępce i Pawłowi Demirskiemu za bodziec umożliwiający dekonspiracje postaw i wydarzeń dla Polski ważnych i niebywale istotnych. W spektaklu Bitwa Warszawska 1920 po raz kolejny przekazali widzom jasny komunikat, że demokracja to nie wolność, której nie sposób odebrać, która jest i nigdy nie odejdzie. Pokazali, że demokracja to nic innego jak ciągła wojna o ocalenie i uzyskanie prawa głosu

/fot. Magda Hueckel/

Pustka. Mrok. Wypełniające tło mundury. I śpiew Marcina Czarnika. W takim tonie Monika Strzępka rozpoczyna spektakl, który w swym założeniu do demaskacji dążyć będzie. Demaskacji wydarzeń, postaci i opiewających ich legend. Piosenka o porach roku i pragnieniu promieni słońca to jak prośba o oczyszczenie z win własnych. O zmazanie brutalności, która pod postacią czerwonej cieczy spływa po twarzy mężczyzny. Nagle czas i miejsce zmieniają układ. Scenografia kompletuje swoją kompozycję. Wypełnia się zniszczonymi instrumentami, wałami słomy i kilkoma elementami sugerującymi wnętrze pokoju. Teraz to już nic innego jak prawdziwy obraz wojny. Walk, które sieją spustoszenie i odbierają życie. Cała pierwsza część spektaklu to nie tak jak zapowiada tytuł bitwa warszawska zwane inaczej „cudem nad Wisłą”, tylko opis wydarzeń dziejących się na kilka dni przed jej wybuchem. Rozpoczęcie historii od tego momentu pozwoliło przedstawić ją w pełnej krasie, obnażając fakty gdzieś dawno ukryte – zapomniane lub celowo pomijane.

I tak, legenda księdza Ignacego Skorupki (Krzysztof Dracz) okazuje się wymysłem, który ma upiększać postawę duchownego i wynieść go na piedestał. Pozwolić mu, stać się symbolem narodowym. Nie umierał walcząc z wrogiem. Nie walczył trzymając w swych dłoniach krzyż. On nie walczył wcale. Na polu bitwy znalazł się przypadkiem i takim samym przypadkiem został zabity. Krzysztof Dracz w spektaklu wciela się również w postać Witosa i Maxima Weyganda, i tą drugą rolą podbił moje serce. Jest się czym zachwycać słysząc ten francuski akcent i widząc iście francuską postawę. Piłsudski (Michał Majnicz) – postać po dziś dzień budząca mieszane uczucia – do tytułu symbolu narodowego też nie pretenduje. Ciągle śpi. Słyszy i widzi nadciągające zagrożenie, ale nie przejmuje się tym wcale, tylko o sześćdziesiąt sekund spokoju prosi jeszcze. Nie powinno dziwić, że na końcu z ust Władysława Broniewskiego (Juliusz Chrząstkowski) padają słowa: Piłsudski, Ty kurwo. I w końcu, Feliks Dzierżyński (Marcin Czarnik) – inaczej „Krwawy Feliks”, „Żelazny Feliks” lub „Czerwony Kat” – znany ze swych niekonwencjonalnych metod przesłuchań, bestialskich tortur i bezwzględności, w tym spektaklu jakby złagodniał. Jest spokojny, wycofany, zawsze gdzieś z boku. Nie łączy się z bohaterami sztuki tylko z daleka przygląda. I chociaż historycznie wymaga przedstawienia z jak najgorszej strony, tutaj staje się demaskatorem wydarzeń, sytuacji i postaci. Wytykając błędy, zwraca uwagę na wątki celowo pomijane oraz zawstydzające - społeczeństwo i nas publiczność. Postawa ta odróżnia go od całej reszty bohaterów. Sprawia, że to on, jako jedyny urasta do rangi symbolu.

Unoszący się pył, broń i dźwięki strzelających armat. Tak przedstawiono obraz nadciągającej wojny. Ale zanim nastąpi jej początek, na scenie pozostaje Marta Ojrzyńska, grająca aktorkę kabaretową. Biega i krzyczy, „robi sobie guzy”, a wszystko po to, aby odciąć się od bitwy i pokazać wartości silniejsze, prawdziwsze. Pokazać, że człowiek, społeczeństwo, naród ma ogromną moc sprawczą. Obraz samej bitwy nie przedstawia żadnych szczegółów czy faktów historycznych. Aktorzy jedynie naśladują odgłosy wojny. Wprawiają w osłupienie, pokazując, że w Bitwie warszawskiej 1920 chodzi jedynie o prawdę, przedstawienie jej taką jaką ona była. Do otrzymania zamierzonego celu wystarczyły umiejętności aktorskie, a nie efekty specjalne. Przedstawiony tragizm mieszał się z komediowymi wręcz kabaretowymi scenami, z których pożegnanie żołnierza zapadło mi w pamięci najbardziej. Był niczym innym jak kpiną. Wymuszona postawa smutku, która w udziale przypada kobiecie nieinteresującej się tak naprawdę losem męża, ojca czy kochanka. Bez echa też nie przeszedł film w reżyserii Jerzego Hoffmana 1920 Bitwa Warszawska. Monika Strzępka zmieniając kolejność wyrazów w tytule śmieje się jego twórcą prosto w twarz. Ten niecieszący się sukcesem film, pokazał tylko, że przez produkcje jego pokroju w głowach społeczeństwa zaciera się prawdziwy obraz wydarzeń historycznych, o których pamięć walczyć warto. I jak to u Strzępki i Demirskiego bywa samej polityki zabraknąć nie mogło. Duet brutalnie uświadamia nam, że zepchnięci do rangi niepiśmiennych naszym jedynym celem (w tym wolnym kraju) jest kreślenie krzyżyków na kartach do głosowania i wrzucanie ich do puszek wyborczych. Nie liczy się zdanie obywatela, tylko znaczek przy postawionym nazwisku. Swoich racji wyrażać już nikt nie ma prawa – taka demokracja.

Jaka ja jestem nudna – mówi Małgorzata Zawadzka podsumowując tym jednym zdaniem monotonie życia politycznego i naszego w ten polityczny świat uwikłanego. Postawę aktorki można śmiało utożsamiać z demokracją, wolnością, która jest dokładnie taka jak przedstawiony przez nią obraz. Ja podążając tym tropem użyję słowa: nudne w zupełnie innym kontekście. Bo nużące były też niektóre sceny, a wiele z nich niepotrzebnie przedłużono. To zaburzało rytmikę i dynamizm spektaklu niszcząc wrażenia, jakie powstały w głowach widzów. Wrażenia niosące zwątpienie we własną niemoc polityczną, historyczną, demokratyczną – ale może to właśnie tak miało być.

/fot. Magda Hueckel/

Bitwa Warszawska 1920
Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie
reżyseria: Monika Strzępka
tekst: Paweł Demirski
obsada: Marta Ojrzyńska, Grzegorz Grabowski, Marcin Czarnik, Michał Majnicz, Anna Radwan-Gancarczyk, Dorota Pomykała, Rafał Jędrzejczyk, Juliusz Chrząstowski, Małgorzata Zawadzka, Krzysztof Dracz

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE