Wycinka. Holzfallen, reż. Krystian Lupa

09:21

Zgodnie z testamentem do 2059 roku Austria ma zakaz wystawiania i wydawania dzieł Thomasa Bernharda. Przyczyną jest nie tylko duża niechęć pisarza do kraju, ale również to, w jaki sposób był on przez ten kraj traktowany. Namieszał i to niemało. Identyczny efekt osiągnął Krystian Lupa wystawiając na deskach teatru dzieło Bernharda Wycinka. Ekscytacja. Gwałt na ludzką duszę – tak można opisać to, co stało się na scenie

/fot. Natalia Kabanow/

Za szybą. W pokoju pełnym przepychu i bogactwa siedzą oni. Elity. Najlepsi, najpiękniejsi, najważniejsi. Niespełnieni artyści. Czekają na kolację zdającą się nigdy nie nadejść. Czekają na Aktora Teatru Narodowego (Jan Frycz), który ze względu na swoją wielką rolę Ekdala w Dzikiej kaczce Ibsena musi spóźnić się, bo przecież tak przystało na prawdziwego celebrytę. Kolacja dla wielkiego aktora, a na niej sama śmietanka: Jeannie Billroth (Ewa Skibińska) – pisarka, która w swoim mniemaniu jest lepsza niż Virginii Woolf, Gerhard Auersberger (Wojciech Ziemiański) – kompozytor z jednym wybitny utworem oraz inni pisarze i znawcy sztuki. Godziny oczekiwania na posiłek i zwiększającego głodu stają się najlepszym momentem wspomnień zmarłej samobójczyni, Joany Thul (Marta Zięba). Nagle z aktorki, której kariera skończyła się zanim zaczęła i kobiety niemogącej odbić się od dna, urasta do rangi symbolu godnego naśladowania. Próby rekonstrukcji czynów zmarłej odbijają się głośnym echem od ścian pokoju. Już nikt nie pamięta prawdziwej Joany, tylko cudowną osobę, która aktorką była doskonałą, pomimo tego, że w żadnej sztuce nie zagrała. Wystarczyło, że jej życie było teatrem, nieustającą grą. Nagle każdy jakby stał się jej najbliższym przyjacielem i znawcą życia. Człowiekiem, którego zdanie jest przesłaniem godnym wypełnienia. Wyrażając zmyślone (na potrzeby chwili) poglądy goście zatracają gdzieś własne i dostosowują się do całej reszty, nie chcąc wypaść z towarzystwa. W ślad za Thomasem Bernhardem Krystian Lupa wyśmiewa całe to artystyczne środowisko wytykając najbardziej wstydliwe błędy, stając na wprost krytyki świata katolicko-socjalistycznego i niezrozumienia ludzkiej doli.

W klasyczności osadzone postacie snują się po scenie, żyjąc w zamknięciu. Skryci. Nie mówią prawdy, tylko przed nią uciekają. Nad ich głowami unosi się śmierć. I to ona, jako najważniejszy cel życia człowieka staje się w sztuce punktem odniesienia do bezsilności jednostki wobec przemijania. A tuż obok niej, w parze, idzie samobójstwo i odwaga, aby samemu zadecydować o czasie i sposobie umierania. Scenografia świadoma swojej mocy rzeźbi w pamięci publiczności znaczenia, w które wpiszą się postacie spektaklu, pozostawiając trwały ślad w umysłach. To ona jak otwarte pudełko obraca się dookoła zmieniając miejsca, ludzi i wspomnienia. W salonie obnażamy życie, w jadalni jedząc sandacza krytykujemy artystów, a w małym pokoiku przypominającym domową bibliotekę demaskujemy własną nieudolność i słabość. Za każdym razem wracamy w któreś z tych miejsc rozpoczynając cały proces od początku.



Reżyser pozbywa się nadmiaru muzyki i światła, a skupia na prostocie. Te dwa elementy pojawiają się tylko w najbardziej odpowiednich sytuacjach, żeby coś zasygnalizować, pokazać. Jakby w tym konkretnym momencie chciały wyrywać z letargu dając do zrozumienia, że „to właśnie jest ten czas, może Twój?”. Wycinka w reżyserii Krystiana Lupy to spowiedź, rachunek sumienia i gorzki żal za grzechy. Rozgrzeszenia jednak brak. Trzeba walczyć, ale licząc się z konsekwencjami. Wbijać gwoździe w rany duszy. Upadać kiedy trzeba. A potem podnosić się i uciekać przed życiem, przed śmiercią. Człowiek staje się tutaj nagi, pogrążony w otchłani świata. Jest bezsilny i dawno już przegrany, ale mimo wszystko walczy. Stawia czoła przeciwnościom, idzie na wojnę, bo wierzy, że mu się uda. Przegrywa. Wniosek nasuwa się sam: ze śmiercią nie ma zwycięstwa jest tylko wybór końca własnego „ja”. W tej bezsensowności historii dostrzegamy niespełnionych artystów, którzy w pogoni za szczęściem i sławą upadli na samo dno. Przyjechali do stolicy z nadzieją zdobycia wielkiej sławy. Miasto ich zniszczyło. Życie ich zniszczyło. Nie dostrzegali swojej powolnie nadchodzącej katastrofy tylko żyli ze śmiercią u boku, przybierając coraz to nowe maski. Nie zostało już po nich nic. To ludzie trupy, truposze - pada z ust Thomas (Piotr Skiba) obserwatora towarzystwa czekającego na rozpoczęcie kolacji. On nie łączy się z nimi, nie siedzi w tym samym pokoju, tylko zza szyby wszystko obserwuje. Zza szyby, która jest maską, bo za nią jesteśmy inni – dokładnie tacy jak chcemy być. Przychodzący na uroczystość goście grają szczęśliwców i tylko nieliczni przełamują swoje słabości wychodząc na krótką chwilę zza tej szklanej tafli, dostrzegając upadłość i ciemność swojej duszy.



Co jakiś czas w tej ciemności rodzi się światło, a publiczność staje się widoczna. Aktorzy jakby wychodząc z ról zwracają się bezpośrednio do słuchaczy rozważając swoje rozterki, niepewności, lęki i obsesje. Po czym znowu rzucają się w szalony wir sztuczności. Rozważania bohaterów ukazane w obszernych monologach wyjaśniają słuchaczowi pogląd na świat. Wyostrzają elementy pomijane i niezauważalne skupiając się na wszystkim co ważne, co głośne i ciche zarazem. Nawet rozmowa w łazience pomiędzy Joyce’m (Adam Szczyszczaj) a Jamesem (Michał Opaliński) urasta do rangi dyskusji dwóch wielkich osobowości, dwóch wielkich poglądów na świat (nowoczesnego – bardziej otwartego na postępujący świat i zakorzenionego w tradycji, bojącego się wyjść poza ramy społeczeństwa). To wraz z nimi przyjdzie nam wysłuchać rozterek na temat globalizacji świata, niepewności własnego szczęścia i własnego „ja”, bojaźni przed opinią innych oraz problemu własnej seksualności. To wraz z nimi przejdziemy przez najbardziej bolące społeczeństwo problemy i dojdziemy do rozwiązań najprostszych z możliwych. Takich na wyciągnięcie ręki, które z premedytacją pomijamy.

Rekonstrukcja szczegółów spektaklu i każdego zdarzenia kreśli rysę na sercu i duszy, której już nie da się zmazać. Emocjonalność tego, co pokazał Krystian Lupa była tak silna, że jej wpływ na drugiego człowieka miała zasięg niewyobrażalny. Świat jakby zmienił swój bieg. Jakby odwrócił się, pokazując zupełnie inną perspektywę. A ja jakbym stała się zbyt doświadczona życiem nie mogąc unieść tego balastu. Po Wycince. Holzfallen już nic nie jest i nie będzie takie samo. Reżyser stał się sternikiem ludzkich umysłów i dusz, zamykając swojego widza w określone ramy, nie pozwalając mu z nich uciec. Wyciągając jego największe obawy, ale nie stawiając im czoła. Po prostu, budząc jeszcze większą życiową niepewności. I to tylko po to żeby wniknąć wraz z nim do najmroczniejszych uczuć i lęków, aby w końcu człowieka obudzić i pozwolić mu obejrzeć wycinkę własnej egzystencji by mógł skonfrontować ją z prawdą. Nikt tak dogłębnie jak Krystian Lupa nie potrafi wejść w ludzki umysł i siedzieć tam przez cztery i półgodziny tocząc walkę z człowiekiem, pokazując to czego boi się najbardziej. I nikt inny tak jak Piotr Skiba – aktor z talentem ogromny, podziwu godnym – nie potrafi oprowadzić widza po tej mroczności, demaskując nieudolność w tej nieudolności pogrążając.


/fot. Natalia Kabanow/

Wycinka. Holzfallen
Teatr Polski we Wrocławiu
na podstawie przekładu Moniki Muskały
adaptacja, reżyseria, scenografia i reżyseria światła: Krystian Lupa
kostiumy: Piotr Skiba
oprawa muzyczna: Bogumił Misala
wideo: Karol Rakowski i Łukasz Twarkowski
obsada: Piotr Skiba, Halina Rasiakówna, Wojciech Ziemiański, Marta Zięba, Jan Frycz, Ewa Skibińska, Bożena Baranowska, Andrzej Szeremeta, Adam Szczyszczaj, Michał Opaliński, Marcin Pempuś, Anna Ilczuk, Krzesisława Dubielówna

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE